JERZY GIZA – twórca szkoły i jej dyrektor, profesor oświaty

Najtrudniej jest zawsze napisać coś o sobie. Znaleźć tę granicę równoważną, jaka biegnie między bohaterem komedii Plauta („Żołnierz samochwał” napisany 202 roku ante Christum natum), a tym, któremu skromnie na nagrobku wykuto po łacinie jedno słowo: „miles” (Stanisław Żółkiewski, hetman Wielki Koronny). Czyli, trzeba umieć się poruszać między samochwalstwem, a skromnością, licząc na wyrozumiałość i poczucie humoru czytelników, a równocześnie unikając fałszu…
Zatem…
Szkoła, której trzydziestolecie świętujemy, jest moim dzieckiem, a dziecko kocha się miłością bezwarunkową. To naturalne. Niemniej dla dobra owego dziecka nie może to być miłość bezrefleksyjna. Ta szkoła zrodziła się zarówno z mojej pedagogicznej pasji, jak i z realiów politycznych, w jakich przyszło żyć mojemu pokoleniu w PRL (tej pokracznej namiastce wolnej Polski).
Przed i w trakcie jej tworzenia spotkałem na swej drodze wielu pięknych, jakby rzekł Zdzisław Czermański, kolorowych ludzi, którym wiele zawdzięczam i bez których mądrych, serdecznych rad i przykładu nie byłbym dziś tu, gdzie jestem.
W latach, które minęły, nigdy nie było we mnie żałosnej pokory, ale zawsze był szacunek wobec Absolutu, wobec innych ludzi, szczególnie tych przyzwoitych. Była we mnie duma osobista i godność, ale umiałem przepraszać, kiedy popełniłem jakiś błąd, nawet wobec moich uczniów, czy podwładnych, ale też obce było mi przypodobywanie i umizgiwanie się do ludzi stojących formalnie wyżej ode mnie.
Wiele czerpałem z mądrości mego dziadka, który w swoim życiu potrafił być jak dwa w jednym – żołnierzem i pedagogiem. To wielka rzadkość. Mnie się to nie udało, choć jako chłopiec marzyłem, aby być żołnierzem i bić się za Polskę, a zostałem nauczycielem, który – owszem – toczył potyczki, ale pedagogiczne, miał nieraz swe Waterloo, ale i swą Somosierrę. Niemniej ta walka była iście żołnierska, bo była linia frontu, byli zaciekli wrogowie ideologiczni (i nie tylko!), był koszt, który za tą walką się czaił, byli alianci i zdrajcy, była obojętna widownia, która jak balast wahała się na szalach podmuchów aktualnej (chwilowej) koniunktury.
W swym życiu zawodowym, słuchając różnych koncepcji i sądów ludzkich, nie zwykłem pochopnie mawiać, że coś jest bez sensu, zanim nie przemyślałem sprawy i nie sprawdziłem.
Uważam się za romantycznego pozytywistę. Nigdy nie byłem pięknoduchem, któremu zdaje się, że Logos, Ethos, Pathos da się zbudować bez fundamentu. Miałem świadomość, że musi być pierwszym zadaniem (obowiązkiem!) każdego twórcy – w myśl sentencji: Primus vivere, deindephilosophari – wygrywać walkę obyt, nie spoczywając na laurach, codziennie toczyć ją zwycięsko od nowa. Uważałem, iż żaden rozsądny człowiek nie może tego kwestionować, jeśli na fundamencie zrealizowanego pomyślnie obowiązku pierwszego, chce zbudować coś, co wyrasta ponad sprawy trywialne, co stanowi istotę nauki, kultury i sztuki, co dokłada na kamień węgielny nową warstwę cegieł, do wznoszonej przez kolejne pokolenia budowli.
W tym wszystkim, co czyniłem jako nauczyciel i dyrektor, towarzyszyło mi zawsze (i nie opuściło!) poczucie przynależności do Polski – solidarności z nią. W łańcuchu pokoleń niewidzialnych, czuję się stale jej sługą. Przez usta nie przeszłyby mi nigdy słowa, że „polskość to nienormalność”. Chciałbym zasłużyć kiedyś na określenie ks. Piotra Skargi – „Philopolites, miłośnik ojczyzny”…
A teraz klamra. Jak już wspomniałem wcześniej, ta Szkoła, której trzydziestolecie celebrujemy, jest moim dzieckiem. A zatem, jaka jest moja największa zawodowa radość w tym kontekście? Że Szkoła stała się pokoleniową, że wreszcie pierwszy mój absolwent posłał do niej swoje dziecko, a następni już zapisali. Przyznam, że „łaknąłem tego, jak kania dżdżu”…!



ul. Forteczna 54
30-437 Kraków
tel.(012) 262-20-94
fax.(012) 262-01-03